22 marca 12.59
Stało się tak, że zaczęło mnie na Facebooku obserwować 80 tysięcy ludzi. Nie wiem tak naprawdę dlaczego i nadal tego nie rozumiem. Nie rozdaję nadziei jak kwiatów, piszę o śmierci, złamanych rodzinach, przemocy domowej, wzrastającej liczbie samobójstw, złej władzy, problemach edukacji i ludzi młodych, o swojej niedoskonałości, piszę o wojnie.
Zawsze dziękuję przy każdym kolejnym tysiącu, gdyż uważam, że należy dziękować za bezinteresowne zainteresowanie drugim człowiekiem. Dziękuję więc bardzo, lecz tym razem nie napiszę nic więcej. Oddam głos komuś, kto jest symbolem wszystkich, którzy niosą pomoc i wsparcie dla Ukraińców. Nie uważam, że pomagać należy w ukryciu. Uważam, że kiedyś ci wszyscy ludzie powinni być na kartach podręczników. Oddaję głos Pani Aleksandrze Kamińskiej z Zupy na Monciaku.
Napisała do mnie, ale uważam, że napisała do wszystkich i dla wszystkich. Tych w Ukrainie i tych tutaj, w naszej wspólnej Polsce. Zapytałem, czy mogę udostępnić, zgodziła się. Próbuję zrobić cokolwiek dobrego dzięki tej mojej względnej rozpoznawalności, choć wiem, że ciągle robię za mało. Przepraszam.
Panie Pawle,
ponieważ pisze Pan do mnie codziennie, choć może Pan o tym nie wiedzieć, dzisiejszej nocy ja raz napiszę do Pana. Powinnam uwinąć się do Pańskiej pobudki. Jakoś tak wyszło, że wsiąkł Pan w nasze działania od pierwszego dnia pierwszej naszej udostępnionej przez Pana zbiórki i teraz już stale towarzyszy mi myśl o Panu, jako o jednym z tych, którym absolutnie należy się relacja, co z Pańskim kredytem zaufania zrobiliśmy. To, że ludzie powierzają nam nie państwowe, a swoje prywatne, ciężko zarobione pieniądze po to, żebyśmy mogli razem pomagać, gdy w czasie próby okazało się, że obywatele muszą zająć się wszystkim sami, sprawia, że drżę o każdy powierzony grosz i staram się jak najkorzystniej przełożyć go na pomoc, pod presją czasu.
Całą drogę do Ukrainy towarzyszyła nam melodia złożona z dźwięków telefonicznych powiadomień o wpłatach na pomoc z portalu zrzutka pl. Mimo, że pełne po brzegi auto zmierzało do celu, ludzie nadal chcieli zrobić coś małego, co zdaje się sensowne, razem z Panem i z nami - kupić poduszkę lub koc dla szpitala w Odessie. To namacalne poczucie wspólnoty miesza się z poczuciem totalnej bezradności tak małych jak my wobec skali tragedii.
To był mój czwarty wyjazd na Ukrainę, o ile dobrze liczę, bo od początku wojny wszystko stanęło na głowie i mylą mi się nawet dni tygodnia. Jeżdżę w towarzystwie ukraińskich kolegów i jestem przez czas podróży bliżej wojny niż miałabym odwagę na ochotnika. Nie jestem bohaterem, nie jestem nawet zuchem. Z góry przepraszam za emocjonalność i za ewentualne rozczarowanie.
Słucham w drodze nerwowych rozmów telefonicznych: szwagier poszedł na wojnę w dresie, z żółtą wstążką na ramieniu. Nie ma kamizelki kuloodpornej. Brak. Mężczyźni kombinują spawanie blach, kobiety szyją. Szybkie testy kałasznikowem na podwórku. Lepsze to niż nic. Ktoś stracił kontakt z bliskimi, a geolokacja telefonu wskazuje szpital. W sieci już zdjęcia zakrwawionych prześcieradeł z trasy do sklepu, którą szła ta kobieta.
Obawy związane z transportem. Nie potrafię małym umysłem i sercem pojąć, jak można strzelać do ludzi wiozących leki dla rannych i mleko dla niemowląt. Tak bardzo nie mogę pojąć! Przecież każdy z tych strzelających żołnierzy też ma swoją rodzinę. Empatia to mit? Co ktoś uczynił z ich głowami, że zdolni są do bestialstwa? To jest wbrew ludzkiej naturze. Dlaczego?
Nerwy i adrenalina nie dają mi zasnąć w podróży, mimo że koledzy dbają o to, by mnie zmieniać za kierownicą. Na granicy trzeba dobrze trafić, przekonać patrole policji, załatwić wjazd dla transportu humanitarnego. Pergaminowe karteczki z liczbą głów są gwarantem bezproblemowego powrotu. Koledzy Ukraińcy muszą bardzo uważać, dużo zależy od człowieka. Kolejny raz się udaje, ale miejsce, gdzie wszyscy mają broń, jest dla mnie zawsze stresujące. W powietrzu czuć napięcie - jesteśmy w Ukrainie.
Przeładowujemy towar na oczekujące nas ukraińskie busy. Rozgrzewamy się herbatą z termosa zalanego przez dobrych ludzi w Lublinie. W ekipie odbierającej towar też jest jedna kobieta. Panowie palą papierosy, śmieją za głośno, dziwnie. Niepokoi mnie to. We dwie z Aloną chowamy się przed zimnem na pace dostawczaka Zupy. Rozmawiamy. Alona dziękuje, a ja czuję się tym zażenowana. Przecież to jest naturalne, oczywiste. Słucham historii, oglądam zdjęcia i filmy z Alony telefonu. Panie Pawle, przepraszam - nie powtórzę, nie pokażę. Alona nie pozwala mi płakać, muszę to odłożyć na później, a trochę nie umiem.
Staram się. Spisuję szybko najpilniejsze potrzeby na kolejny transport. Wciskam jej w rękę niebieskie i żółte wstążki kupione w sopockiej pasmanterii, proszę, żeby dbała o siebie i o chłopaków, z którymi rusza w powrotną drogę, choć czuję jak głupia to prośba. Pojadą 500 kilometrów przez lasy, gdzie jest mniejsza szansa na atak na busy. Wierzę, że wiedzą, co robią, ale wiem, że to ruletka.
W drodze powrotnej bierzemy z granicy ludzi. Tylu, ilu zmieścimy. Za mało. Zawsze za mało. Pytamy o pociągi dla reszty. Nikt nic nie wie o pociągach do Gdańska. Punkt recepcyjny w wielkiej hali nie ma rozkładu jazdy, pytam policji - nic, strażaków - nic. Po ukraińsku nie mówi nikt. Jak zmęczeni ludzie leżący w płaszczach na leżakach mają się dowiedzieć jak dotrzeć do Grudziądza? Jestem zmuszona wybierać. Staruszki czy matka? Niemowlę czy nastolatek? Tak bardzo, bardzo mi wstyd spojrzeć w przerażone oczy piętnastoletniego chłopaka z Kijowa, którego matka trzyma mnie już za rękaw i prosi o zawiezienie do siostry w Warszawie. Kto z nas dorosłych odda mu to, co mu zabraliśmy? Traumę wojny dorosłych będzie dźwigał do końca swoich dni. Wiem, że w Polsce nikt mu nie pomoże się z tym uporać, skoro nie daliśmy rady pomóc nawet swoim nastolatkom w pandemii. Właściwie zrządzenie losu krzyżuje nasze drogi na kilka godzin. Chciałabym coś zrobić dla niego i miotam się jak ryba w sieci. Włączam w aucie ukraińską muzykę, wyjmuję ze schowka pudełko domowych ciastek, które ktoś nam wcisnął w ręce o świcie w Gdańsku. Ściana. Rozumiem. Pokornie się zamykam. Tak trudno, gdy chcesz pomóc, a nie możesz nic. Kolejnej nocy do Zupy na Monciaku napisze ojciec Vlada z Kijowa podziękować za zabranie syna.
Dwudziesty siódmy dzień wojny.
O dwadzieścia siedem dni za długo.
Komentarze
Prześlij komentarz